Nawigacja

rozrywka kawały prezentacje sport i rekreacja turystyka: Tylko w Indiach

rozrywka

turystyka: Tylko w Indiach

TYLKO W INDIACH

U wyjścia z lotniska w Bangalore, w południowych Indiach, od razu rzuciły mi się w oczy ostre kontury palm przyulicznych, a pod nimi skuleni ludzie, pokotem śpiący na gołym trotuarze, tuż obok wyniosłych marmurów eleganckiego banku. Niektórzy, już rozbudzeni, bo właśnie świtało, w miejscu dotychczasowego legowiska rozpalali sobie ognisko i na patyku piekli banany na śniadanie, (zapewne upolowane lub wyproszone u przekupniów na przylotniskowym targowisku).

Zanim zrobiłam kilka kroków, już było jasno i opresyjnie gorąco. Ach, ten nagły tropikalny wschód słońca, które jak raca wystrzelało ponad horyzontem, a wieczorami bez ostrzeżenia raptem zapadało się w jedwabne ciemności.

Następne mocne wrażenie to jazda rykszą do hotelu. Już w ciągu pierwszych dziesięciu minut wielokrotnie żegnałam się z życiem, widząc jak za każdym rogiem, przy każdym skrzyżowaniu, i naprzeciw, i od tyłu, i po obu bokach szarżowały na nas (na tę nędzną rozklekotaną rykszeńkę niczym łupinka orzecha na wzburzonym oceanie), inne, spore nieraz pojazdy, wszystkie w dzikim pędzie, z ogłuszającym klaksonem. Te trąbki i klaksony to tam jedyny regulator ruchu drogowego. Jeśli nawet istnieją jakieś przepisy, nikt ich nie honoruje. Ale wypadki zdarzają się rzadko, znacznie rzadziej niż na u nas. Wszyscy pędzą dziko, na hurra, z brawurą i powiewem wieńców na samochodowych maskach, z ogłuszającym trąbieniem i zgrzytem. Nie ma nawet podziału na prawą i lewą stronę jezdni. Co jakiś czas zjeżdżają się ze wszystkich stron w jednym punkcie, prawie zderzają nosami – i w mgnieniu oka elegancko się wymijają. O pół włosa. Jak to możliwe? Ano tak, że są nastawieni na współistnienie, na wzajemne ustępstwa, a nie na rywalizację. Więc tak można?! Jedno z odkryć życia. Już na wstępie.

Jechałam kiedyś takim pociągiem z Bangalore do Bombaju, dwadzieścia cztery godziny. Na szczęście w środku, w przedziale, ale i tam tłok był taki, że choć miałam miejsce siedzące, bolały mnie nerwy kulszowe. Z obu boków, taki był napór wtłoczonych na siedzenie pasażerów. Radośnie uśmiechniętych, zresztą. Pierwszy i ostatni raz w życiu tu jadę pociągiem, obiecałam sobie, kiedy, czując się jak sprasowany naleśnik, wysiadałam na peronie w Bombaju. Gdzie tam ostatni raz! Ale to oddzielna opowieść.

W czasie tej pierwszej jazdy z lotniska dopiero po jakiejś godzinie nabrałam nadziei, że może przeżyję. Otworzyłam oczy i oszołomiła mnie bujność przyrody. Także w mieście, przynajmniej na południu Indii. Wzdłuż ulic promienieją w słońcu drzewa rozłożyste i obsypane barwnymi kwiatami wielkości męskiej pięści, czasem dłoni, jakby ogromne motyle gęsto obsiadły gałęzie. Wokół domów wysokie kwieciste żywopłoty. Na każdym rogu sprzedają „na łokcie” warkocze z kwiatów podobnych do naszych konwalii, tylko większych i o grubych, mięsistych płatkach. W dzień, wplecione we włosy, albo zawieszone na szyi, jako wieniec, pełnią rolę perfum i klejnotów. Na noc zawiesza się je na poręczy łóżka i zasypia w błogostanie odurzenia. Zarówno upajającą woń, jak i świeżość zachowują przez trzy dni, w porze deszczowej dłużej. Na placach i skwerach chwieją się strzeliste palmy i panoszą niebotyczne agawy.

Przyroda ludzka w niczym nie ustępuje roślinnej. U nas niełatwo zobaczyć w tłumie kogoś uderzająco pięknego, tam odwrotnie, trzeba by buty zedrzeć, żeby napotkać brzydala czy brzydulę. Sami piękni ludzie. Ukwieceni, długie bujne hebanowe włosy, olśniewające zęby, zawsze w uśmiechach, w ogromnych oczach blask brylantów, a te rzęsy! A te ruchy, sylwetki, gracja!. Większość w tradycyjnych powłóczystych szatach, często jedwabnych.

I Ci piękni ludzie są tak porażająco życzliwi, tak wszyscy zapraszają do domu, częstują smakołykami (pycha!), obsypują prezentami. I w ogóle. Dopiero po pewnym czasie zaczynasz sobie uświadamiać, że tak właściwie to trudno ci się z nimi dogadać. W konkretach. Nie pojmujesz, czemu.

Jako tłumacz polskiej grupy załatwiałam też ludziom rozmaite sprawy, na przykład z administracją hotelu. Obiecali dodatkowe wieszaki. Na jutro, tak, oczywiście, zaraz po śniadaniu. Przychodzę, nic nie ma, ale znowu obiecują, z zapałem, z ogromnym olśniewającym uśmiechem. I tak dzień w dzień. W każdej sprawie. Walizkę z oberwaną rączką mieli dać do naprawy, ale dzień w dzień się okazuje, ze walizka ciągle stoi pod biurkiem, nawet nie bliżej drzwi i coraz bardziej się kurzy. (Dostarczono ją z przytwierdzoną rączką dopiero na pół godziny przed odjazdem na lotnisko. Właścicielka twierdziła, że to jakaś inna walizka, bardziej sfatygowana, ale nie było już czasu reklamować.) Po jakichś 3 tygodniach pierwszego pobytu w Indiach zaczęłam myśleć, że hinduscy urzędnicy to -zadziwiającym zbiegiem okoliczności- sami psychopaci. Zachodziłam w głowę, jak to możliwe?! Dopiero, kiedy po 2 latach znów pojechałam do Indii, po wielu, wielu przygodach, i awanturach, i rozmowach z hindusami-przyjaciółmi, i wymianie poglądów z białymi różnych nacji, którzy od lat tam mieszkali, zaczęło do mnie docierać, że zagadkę „samych psychopatów” wyjaśniają po prostu różnice kulturowe.

Panują tam całkowicie odmienne konwencje obyczajowe. Nikt by tam nie zrozumiał, dlaczego, skoro „słowo się rzekło”, to kobyłka u płotu i trzeba dotrzymać, bo święte. Hindus entuzjastycznie obiecuje, żeby okazać życzliwość i dobrą wolę. Tej mają w nadmiarze. Ale jeżeli nie stoisz mu nad głową i nie dopominasz się swego do skutku, albo nie wytaczasz argumentów finansowych, rozumie, że ci tak bardzo nie zależy. To tropiki, gdzie panuje wszechobecna maniana, co znaczy, że niczego, co można zrobić potem, nie robi się zaraz. A jednocześnie niczego się nie odmawia. Powiedzieć „nie!” – nie do pomyślenia, co za wulgarna gruboskórność. Na każdą prośbę odpowiada się „tak”. Z wielką radością, jak brat bratu. A to, że potem nie uda się spełnić obietnicy, bo po prostu nie wyjdzie, to już całkiem inna sprawa. I to się tam rozumie samo przez się.

Jedyne, co w Indiach nie zawodzi, to słońce. Jadąc tam po raz pierwszy właśnie na to liczyłam, bo należę do osób, dla których nie ma czegoś takiego jak „za gorąco”. Całe życie marzyłam o zamieszkaniu w gorącym klimacie, o wygrzaniu się i syceniu blaskiem wiecznego lata. Grzałam się tak i syciłam przez miesiąc, dwa, trzy … Głównie oczami i duszą, bo o przebywaniu na słońcu, nie mówiąc już o opalaniu, nie ma tam mowy. Jeśli się ma białą skórę, idąc gdzieś, szybko się trzeba przemieszczać od cienia do cienia, bo inaczej biada! Raz tylko poszłam z odkrytym karkiem na targ po banany, w jedną i w drugą stronę po dziesięć minut. Długo potem cierpiałam z powodu oparzenia gołych miejsc, (a tu w Polsce bezkarnie mogę się smażyć i skóra mi nie schodzi prawie nigdy).

Mija trzeci miesiąc, zaczyna się czwarty. Zaczynam mieć wrażenie, że czas przestał upływać, a ja się wkleiłam w jakąś taśmę filmową, która się kręci w kółko. Wysoko na niewiarygodnie modrym niebie oślepiające, palące, na wskroś przenikające człowieka słońce stoi i stoi nieugięcie. Przelatują obłoczki, ale go nigdy nie przesłaniają. I nagle samo mi się pomyślało: „Boże, żeby to słońce wreszcie zaszło, chociaż na chwilę! Tak nudno! Tak nic się nie zmienia!”. Skończyło się lato, mija październik, listopad, grudzień, a tu wschód słońca niezmiennie o szóstej rano, zachód regularnie o szóstej trzydzieści. Jak monotonnie! I nagle zdałam sobie sprawę, że tęsknię do zmian, że trudno mi bez nich wytrzymać.

Odtąd nie płaczę już, jak przedtem całe życie, kiedy pod koniec sierpnia mija lato. Z radością i ulgą czekam na przytulny, zaciszny, drogi listopad, na grudzień, w który się chronię jak w niszę wyciszenia i wytchnienia. Ta podróż i pobyt w Indiach nauczyła mnie wielu, wielu rzeczy. Ale być może przede wszystkim radości z tego, co się ma.

A.P.

Aktualności

Kontakt

  • REMBERTOWSKA AKADEMIA SENIORA

  • (+12) 34-567-890

Galeria zdjęć